„Prawem i lewem po ziemi sanockiej i przemyskiej”. Musimy pamiętać o naszych przodkach

Ciekawa inicjatywa historyczno-popularyzatorska młodego nowo- żytnika dr. Łukasza Bajdy – panel „Prawem i lewem po ziemi sanockiej i przemyskiej. Bieszczady i pogórza w epoce staropolskiej” odbyła się już po raz piąty. Obecna edycja przedsięwzięcia – zorganizowana w środowe popołudnie 4 kwietnia przez Koło Przewodników PTTK w Sanoku oraz Towarzystwo Przyjaciół Nauk w Przemyślu przy skromnym współudziale brzozowskiego muzeum regionalnego – okazała się kolejną okazją ku promowaniu bogactwa historii regionalnej, dotyczącej zwłaszcza XVII i XVIII w. Poprzednie odsłony wydarzenia miały miejsce w Sanoku – początkowo w Muzeum Budownictwa Ludowego, a potem w równie gościnnych murach sanockiego zamku królewskiego, a zatem w locum jak najbardziej predystynowanym do spotkania jako dawna siedziba władz ziemi sanockiej. Tym razem pomysłodawca panelu zechciał skorzystać z możliwości przybliżania epoki nowożytnej w mieście, które w XVI–XVIII w. stanowiło ważne miejsce w południowo-zachodnim skrawku województwa ruskiego.

Potwierdził to słowami wypowiedzianymi na rozpoczęcie spotkania: „Bardzo mnie to cieszy, […] bo chciałbym, aby informacja o tym wydarzeniu szła w teren, szła w internet. […] umyka nam w zainteresowaniu historią, nawet tą historią lokalną, ten czas tylko „nieco teraźniejszy”, czas staropolski. Wydaje się, że […] historia XX-wieczna przyćmiła mocno i – nie mówię, że niesłusznie, bo oczywiście każdą epoką warto się interesować – ale jednak epoka staropolska, ten czas, kiedy tutaj rządziła się rzeczpospolita samodzielnie, umyka nam, przewodnikom (bo jestem również przewodnikiem
beskidzkim praktykującym), czy nam, ludziom interesującym się historią, czyli konsumentom, czy nam […] naukowcom z tego względu, że konsumentów na tę historię najnowszą jest więcej. Dlatego cieszę się, że dzisiaj sala jest pełna ludzi zainteresowanych, mam nadzieję, historią staropolską. […] To, co przyświecało mi, kiedy w środowisku sanockich przewodników i w środowisku Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Przemyślu […] dyskutowaliśmy o samym panelu, była poruszana sprawa odkłamania nazwy historycznej naszego regionu, bo jakoś tak przylgnęła zaborcza Galicja do naszych terenów – na nieszczęście ta nazwa, która nadana nam przez obcą władzę, a o tym, że mieszkamy na Rusi Czerwonej, ludzie pamiętać nie chcą czy wręcz wstydzą się tego miana, które – […] jak to kolokwialnie niektórzy określają – z „ruskimi” się nie kojarzy, tylko z […] Rusią Czerwoną przez króla Kazimierza Wielkiego do Królestwa Polskiego przyłączoną. […] Będziemy się tutaj zajmowali ziemią sanocką i przemyską, czyli najbardziej na zachód wysuniętymi fragmentami tego regionu historycznego naszego kraju, czyli Ruś Czerwona będzie w orbicie naszych zainteresowań”.

Blok wystąpień panelowych otworzył ks. prof. dr hab. Stanisław Nabywaniec – pracownik naukowy Uniwersytetu Rzeszowskiego, kierujący w tej uczelni Zakładem Historii Nowożytnej i Dziejów Kościoła. Z właściwym sobie, pełnym profesjonalizmem zaprezentował mniej i bardziej znane fakty „Z dziejów sanktuarium i kultu Matki Bożej w Kalwarii Pacławskiej”. Nie ograniczając się do staropolskich ram chronologicznych, ukazał interesujący fragment sfery sakralnej na pograniczu kulturowo-obrządkowym. Poruszył zagadnienie w możliwie szerokim kontekście duszpastersko-pielgrzymkowym i etnicznym ziem zamieszkałych przez społeczności różnych kultur, nadmieniając że w lutym br. minęło 350 lat od założenia klasztoru i ośrodka szczególnego kultu pasyjnego i maryjnego.

Autor w sutannie przywołał na ogół mało znane perturbacje dotyczące wyboru zakonu, który podjąłby się opieki duchownej nad projektowanym kompleksem pątniczym: „Historyczne początki Kalwarii Pacławskiej jako ośrodka kultu religijnego sięgają 1668 r., aczkolwiek myśl o budowie kalwarii Andrzej Maksymilian Fredro – wielki myśliciel dawnych czasów, […] wyraził wcześniej, bo w 1655 r., kiedy zwrócił się do zakonu dominikanów z propozycją objęcia przez nich klasztoru, który zamierzał ufundować. Wprawdzie dominikanie zaakceptowali zaproponowane im warunki co do mającej powstać fundacji, jednakże na skutek wydarzeń politycznych, jakimi były potop szwedzki i najazd wojsk księcia siedmiogrodzkiego Jerzego II Rakoczego razem z Kozakami […] budowa kalwarii uległa przesunięciu w czasie. Dopiero ok.1665 r. Fredro mógł urzeczywistnić swój zamiar i rozpocząć na gruntach wsi Nowosiółki, Pacław i Hutnik budowę obiektów kalwaryjskich obejmujących kościół, klasztor i kapliczki. W międzyczasie zmienili się beneficjenci Fredrowskiej fundacji, o czym świadczy list Fredry do prowincjała reformatów z 4 lipca 1666 r., w którym proponował reformatom objęcie opieki nad pewnym nabożeństwem, jak to określił, jakie zamierzał na gruncie swoim fundować. Do listu dołączył warunki, pod którymi reformaci mieliby objąć kalwarię. Dominikanów ostatecznie jednak zastąpili franciszkanie, którzy 5 lutego 1668 r. w Szczebrzeszynie podjęli decyzję o zaakceptowaniu warunków fundatora. […] Fredro dokonał więc 5 sierpnia 1668 r. fundacji i franciszkanie weszli w posiadanie nowej placówki, którą zatwierdził bp przemyski Stanisław Sarnowski. Tenże biskup aktem z 20 lipca 1668 r. dokonał też erekcji klasztoru w Kalwarii Pacławskiej. Fredro chciał jak najwięcej uzyskać dla franciszkanów kalwaryjskich i podejmował w tej sprawie liczne starania u pap. Klemensa X za pośrednictwem swego syna Jerzego Bogusława bawiącego wówczas w Rzymie. Gdy więc przedstawił papieżowi tak obszerny pakiet próśb, to zdumiony papież miał zawołać […] »Synu, o wiele prosisz. Czy chciałbyś z Polski uczynić Rzym?« Papież udzielił jeden raz odpustu zupełnego, a w 1671 r. Fredro wyjednał w Stolicy Apostolskiej odpust na 20 lat. Franciszkanie zatem odnawiali prośby co 20 lat, prolongując w ten sposób nadany odpust. W 1743 r. bp Wacław Hieronim Sierakowski […] erygował przy […] kościele klasztornym w Pacławiu parafię”.

Ksiądz profesor wspomniał także o ważnych wydarzeniach w kolejnych dekadach, m.in. o pracach fortyfikacyjnych wokół zespołu kościelno-klasztornego wraz z lokacją osady Słoboda (późniejszej Kalwarii Pacławskiej) wokół trójkątnego rynku (dzięki dochodom z kormanickiej żupy solnej) i o potwierdzeniu praw franciszkanów do nieruchomości przez pra- wnuczkę Andrzeja Maksymiliana Fredry Annę Wiktorię Podoską w 1777 r. Scharakteryzował ponadto zarys dziejów wsi Pacław z uwzględnieniem przejścia większości jego mieszkańców z obrządku unickiego na rzymskokatolicki pod koniec XIX w., a także pobudzenia do rozwoju gospodarczego okolicy. Poruszył kwestię budowy obiektów kalwaryjskich w oryginalnym krajobrazie z nawiązaniem do realiów jerozolimskich, zmiany profilu duchowości sanktuarium z charakteru pasyjnego na maryjny z chwilą niewyjaśnionego, na poły legendarnego pojawienia się w Kalwarii w 1679 r. obrazu Matki Bożej Kamienieckiej, który wprawdzie nie należy do wybitniejszych dzieł XVII-wiecznej sztuki sakralnej, jednak charakteryzuje się urokliwym ujęciem Maryi z Dziecięciem w aspekcie religijnym. Autor ciekawego referatu wspomniał o sanktuarium jako miejscu modlitewnego łączenia się wiernych obrządków katolickich na polsko-ruskim pograniczu kulturowym, o powtórnej fundacji za sprawą Szczepana Józefa Dwernickiego, o koronacji wizerunku w sierpniu 1882 r. (z zaznaczeniem rozbieżności co do dziennej daty tego wydarzenia) przez bp. Łukasza Soleckiego, o okupacyjnych losach płótna i srebrnych precjozów zabezpieczonych w Czyszkach, przewiezionych do Jasła, tam zarekwi- rowanych i odnalezionych na stacji w Libuszy, następnie zamurowanych we franciszkańskim klasztorze w Krakowie i stamtąd przewiezionych do Kalwarii Pacławskiej.

Kwestii o bardziej politycznym, choć również jubileuszowym, wymiarze dotyczył kolejny referat. Przedstawił go wiceprezes zarządu Stowarzyszenia Miłośników Jasła i Regionu Jasielskiego Marian Kozłowski, tym razem występujący w pojedynkę ze względu na nieobecność drugiego współautora – rzeszowianina Krzysztofa Bajrasza. Motywem przewodnim nieszablonowej prelekcji znanego pasjonata historii lokalnej stała się „Konfederacja barska na ziemi sanockiej”, której zawiązanie nastąpiło 250 lat temu. Wielce zasłużony krzewiciel wiedzy o pierwszym polskim zrywie narodowo-wyzwoleńczym omówił epizody działań militarnych i wybitniejsze postacie konfederacji, które odcisnęły niezatarte piętno w dziejach południowo-zachodniej rubieży Rusi Czerwonej. Posiłkując się mapą miejsc upamiętnienia epizodów konfederackich w Karpatach i na ich przedpolu, przedstawił osiągnięcia nielicznej, choć bardzo aktywnej grupy miłośników tego ruchu i stwierdził m.in.: że na terenie historycznej ziemi sanockiej i przemyskiej znajduje się „Bardzo dużo śladów konfederacji barskiej […]: obozy, miejsca potyczek (niektóre niepotwierdzone w dokumentach) […]. Po klęsce Berdyczowa, Baru, Okopów Świętej Trójcy i Chocimia garstka konfederatów wycofała się na nasze tereny. Wcześniej poparcia udzieliła ziemia sanocka; pod Rymanowem odbył się wiec poparcia i półtora tysiąca szlachty udało się na pomoc Krakowowi. […] Powstały po upadku konfederacji barskiej na Podolu obozy na niemal wszystkich przełęczach karpackich”. Autor dodał, że odkrycia niektórych z nich dokonano w ostatnich
latach dzięki lidarowej technice opracowania zdjęć i opublikowaniu mapy zespołu kartograficznego, którym kierował ppłk Fryderyk von Mieg, a następnie mjr Franciszek von Waldau. Wspomniał o mogiłach konfederackich w kilku miejscach ziemi sanockiej, a także o kilku postaciach ważnych dla barżan, m.in.: Marii Amalii Mniszchowej, Michale Ostaszewskim, Stanisławie Janie Trzecieskim i Franciszku Pułaskim. Zachęcił do odwiedzenia muzeum w Nowym Żmigrodzie, w której to placówce znajduje się kolekcja eksponatów dotyczących konfederacji, a także zaapelował o włączenie się najaktywniejszych regionalistów w kwerendę źródeł i inne badania popularyzujące pierwsze polskie powstanie narodowe.

Drugi blok panelowy – po krótkiej przerwie – należał przede wszystkim do dwóch braci. Jako pierwszy zaprezentował się młodszy z rodzeństwa – dr Łukasz Bajda, ceniony m.in. za nietuzinkowe poczucie humoru i niezwykłą erudycję przewodnik beskidzki z Lutowisk. Jak zawsze, w żywiołowy sposób poruszył problematykę, która z pozoru mogła się wydawać dość prozaiczna. Bieszczadzki historyk stwierdził, że jego wystąpienie należy traktować jako garść refleksji, a nie jako klasyczny referat; i rzeczywiście niemal od razu, dając upust swojej przewodnickiej swadzie, potwierdził czynem, a raczej słowem, iż ekspresyjne wystąpienie stanie się wirtualną raczej podróżą po szlacheckich siedzibach i ziemiańskich dworach, a nie naukową analizą poszczególnych siedzib rodzin herbowych. Skorzystał z okazji, by wyartykułować śmieszność i nieadekwatność zdrobnień w nazewnictwie niektórych obiektów architektonicznych i częste stosowanie w odniesieniu do nich niefortunnych określeń typu »dworek«, »kościółek« czy »cerkiewka«. Podzielił się z audytorium refleksją o tym, że „Dwór to nie jest tylko budynek, to nie jest siedziba, to jest rezerwuar pamięci, pamiątek. Te dwory, które zachowały się na naszym terenie, również na terenie naszego kraju i na terenie, który należał do naszego kraju, to najczęściej są zwyczajne »wydmuszki«. Pozostały mury, a to, co decydowało o kulturalnej wartości dworu, przeminęło wraz z reformą rolną. Odbierano je posiadaczom, którzy nie mieli nawet przepisanych przez ustawę o nacjonalizacji majątków powierzchni. […] W Bieszczadach wcale nie kultura Kościoła wschodniego poniosła największe straty, ale kultura dworska, szlachecka. […] W Bieszczadach właściwych nie mamy ani jednego dworu; nie dotrwały do naszych czasów, a jakieś cerkwie czy pozostałości wyposażenia zobaczyć możemy. Nie chcę dezawuować krzywdy, jakiej doznały zabytki sztuki Kościoła wschodniego, ale proszę zwrócić uwagę na to, jak wielką stratę ponieśliśmy, tracąc te rezerwuary historii, tradycji w postaci dworów”. Powtórzył za Władysławem Łozińskim, że wiele siedzib wielkopańskich i drobnoszlacheckich strawił brak należytej troski i nakładów na konserwację obiektów mieszkalnych jeszcze przed początkiem XX w. Stwierdzenie to zilustrował fotografiami ruin zamków i dworów – niegdyś wspaniałych murowanych siedlisk, które trudno było ogrzać i powszechnie „cierpiały” na przeciekające dachy. Dodał, że niektórym zabytkom udaje się dotrwać do rekonstrukcji, zmianie przeznaczenia, ale i tak pozostają „wydmuszkami”, nieposiadającymi istoty, która została wydarta opustoszałym ścianom (np. w Dubiecku, Komborni i Łobozewie). Charakteryzując meritum swojego tytułowego zagadnienia, zaznaczył, że większość szlachty mieszkała w skromnych dworach, natomiast trzy dwory w dolinie Hoczewki (w Hoczwi, Zahoczewiu i Baligrodzie) były obiektami nieprzeciętnymi, należąc w pewnym okresie do rodziny Balów, cieszącej się w ziemi sanockiej wielkim mirem szlachty. Oparł się m.in. o fragment mapy zespołu austriackich kartografów wojskowych ppłk. Fryderyka von Miega, zachowane opisy, inwentarze i inne archiwalia. Poruszył przy okazji sprawę folwarków, stawów, zabudowań dworskich, niekiedy otoczonych palisadą bądź kamiennym murem. Dzięki dynamizmowi autora i jego rewelacyjnej gawędzie o szlachcie w okolicach Sanoka „Zamki w dolinie Hoczewki” nabrały bowiem nieprzeciętnego kolorytu; i chyba większość audytorium, o ile nie wszyscy słuchacze przychylili się do smutnej konstatacji historyka, iż nawet dzisiaj istniejącym dworom zostało wydarte ziemiańskie serce i dusza sprzed wielu dziesięcioleci.

Bogumił Bajda, nie ustępujący bratu w pięknie i mocy głoszonego słowa – zawodowy kucharz i pasjonat dziejów kulinarystyki polskiej, podjął temat o tyle inspirujący, co smakowity. Poświęcił bowiem uwagę części polskiej „biblii” kulinarnej, jaką było i pozostaje wydane w 1682 r. dzieło „Compendium ferculorum albo zebranie potraw”, a mianowicie rozdziałowi pt. „Memoryał generalny. O wyposażeniu kuchni i spiżarni szlacheckiej”. Opowiedział o „kuchni pełnej smaków, kontrastów, barwy i zaskoczenia; kuchni, która już odeszła”, odkrywając przed publicznością tylko niektóre arkana i codzienność artysty, jakim w każdym szanowanym szlacheckim dworze był kuchmistrz wraz ze swoimi „podkomendnymi”. Zagadnienie, koncentrujące się na konceptach, czyli pomysłowości przyrządzenia potraw, ukazało różnice między trywialnym żywieniem a sztuką przygotowania wyśmienitych posiłków. Już na początku swego pełnego temperamentu wystąpienia rozprawił się z mitem kuchni staropolskiej, kuchni szlacheckiej, która obecnie jest powszechnie kojarzona z czymś, co nigdy nie reprezentowało smaków i gustów naszych herbowych praojców. Przepisy i nazwy współczesnych potraw, rzekomo odwołujących się do czasów świetności Rzeczypospolitej, naprawdę nie mają wiele wspólnego z realiami historycznymi, często bywają bowiem wymyślane przez menedżerów restauracji albo zostały zaczerpnięte z książek, które powstały znacznie później i były skażone kuchnią francuską. Autor skoncentrował się na opisie wyposażenia spiżarni, bez której nie istniałaby ani polska kuchnia szlachecka, ani żaden szanujący się szef kuchni scharakteryzowany dobitnie następującą frazą: „To kuchmistrz dobierał składniki, to kuchmistrz pamiętał o tym, co ma mieć pod ręką i w jaki sposób to wykorzystać. […] miał popisać się: zaskoczeniem, koncepcją i umiejętnościami. […] Kuchnia szlachecka słynęła z dziczyzny, z umiejętnego przyprawienia, przygotowania tego typu mięsa. Do dzisiaj powinniśmy się tym szczycić. […] Nasza kuchnia smakowała uzupełniającymi się kontrastami. Owszem, wszystko zależało od kunsztu kuchmistrza, który w sposób odpowiedni potrafił wszystko to połączyć. […] Kuchmistrz to nie jest osoba, która tylko gotuje, jest przy piecu i przygotowuje posiłek. Kuchmistrz to jest nauczyciel, to jest mistrz kucharski, który – mając pod sobą kucharzy, kuchcików, podkuchennych – tworzy, zaskakuje. […] Już wtedy wiedziano o tym, że to jest artysta, że tylko i wyłącznie on jest w stanie ogarnąć ten cały chaos kuchenny, ogarnąć tę olbrzymią ilość produktów w spiżarni i zrozumieć i wyjaśnić innym, jak należy to wszystko przygotować”. Wspomniał m.in. o przyprawach, wśród których mieściły się w ówczesnym rozumieniu tak samo korzenie czy pieprz, jak i cukier, o zakonserwowanych w płynie francuskim owocach służących do dekoracji i zmiany wyglądu, o skomplikowanych procedurach sporządzenia genialnych potraw wywołujących efekt zaskoczenia wizualnego i smakowego (kapłonie całym w szklanej butli, znanym z »Pana Tadeusza« daniu z nierozdzielonego szczupaka przyrządzonego na trzy sposoby), a także o kulinarnych trickach (np. w jaki sposób z kiepskiego białego wina można było uczynić czerwone poprzez użycie zabarwionej szmateczki, o ścinaniu mleka octem i tworzeniu w ten sposób galaretek, figurek i kompozycji dekoracyjnych, o doprowadzeniu do perfekcji przygotowania z ryb przeróżnych potraw, z czego słynęła polska kuchnia szlachecka). Podsumował swoje przesłanie apelem: „Bez pamięci o naszej kuchni, bez właściwego mówienia o kuchni szlacheckiej nie będziemy mieli współcześnie wykształconych kucharzy. […] To jest związane z naszą kulturą. […] Musimy pamiętać o naszych tradycjach i o produktach, które są wokół nas blisko, o tym, że możemy je w bardzo ciekawy sposób wykorzystać i bez tego nasza kuchnia jest znacznie uboższa. Mam nadzieję, że będzie się to zmieniało”.

Spotkanie miłośników historii regionalnej stało się również niespodziewaną okazją do uhonorowania jednego z gości przedsięwzięcia. Brzozowski nadleśniczy Andrzej Dąbrowski został wyróżniony „honorowym” kapeluszem Stowarzyszenia Przewodników Turystycznych „Karpaty” w Sanoku. Aktu wręczenia dokonali doświadczeni przewodnicy beskidzcy i tere-nowi, reprezentujący tę elitarną organizację przewodnicką na Podkarpaciu – członkini zarządu Grażyna Chytła i wieloletni prezes, a obecnie wiceprezes zarządu do spraw szkoleniowych Stanisław Orłowski. Skierował z tej okazji kilka zdań do zebranych: „Szanowni Państwo! Nadleśnictwo Brzozów poprzez swoją działalność nie tylko gospodarczą, ale przede wszystkim promocyjną, mimo że nie leży w Leśnym Kompleksie Promocyjnym »Lasy Bieszczadzkie«, potrafi znaleźć środki finansowe, aby przygotować bardzo wiele niespodzianek: poczynając od ścieżek dydaktycznych po wielką infrastrukturę, więc nasze Stowarzyszenie Przewodników „Karpaty” chciałoby Pana Nadleśniczego uhonorować naszym »kapeluchem« – kapeluszem”. Nadleśniczy Andrzej Dąbrowski, dziękując za wyróżnienie, powiedział: „Jestem tak bardzo zaskoczony […]. Nie spodziewałem się takiego wyróżnienia. Tak, jak zwykle przy takich okazjach się mówi, będziemy się dalej doskonalić dla dobra społeczeństwa, dla pomnażania naszych walorów przyrodniczych, turystycznych i kulturowych… a takie wyróżnienie dodaje jeszcze większej mocy, mobilizuje. Bardzo, bardzo serdecznie dziękuję”.

Ponadto autorom wystąpień pamiątkowe publikacje w ramach podziękowań za prezentacje przekazał m.in. przewodnik beskidzki Artur Kowalczyk – prezes zarządu Koła Przewodników PTTK w Sanoku, a od niedawna wiceprzewodniczący Wojewódzkiego Samorządu Przewodników Turystycznych PTTK w Rzeszowie oraz wiceprzewodniczący Komisji Przewodnickiej Zarządu Głównego PTTK w Warszawie.

Piąta odsłona panelu historycznego „Prawem i lewem po ziemi sanockiej i przemyskiej” potwierdziła, że warto przekazywać wiedzę o bogactwie i różnorodności staropolskiego dziedzictwa kulturowego naszych ziem, zwanych niegdyś „złotym jabłkiem Korony Polskiej”. Obfituje ono w wiele efektownych i frapujących epizodów, które często pozostają nieznane szerszemu gronu pasjonatów.

M.A.J.

fot. MK, Piotr Sobota